ROZDZIAŁ V 

MASKI 

Gdy ciało nie wytrzymuje już udawania i zaczyna chorować


ROZDZIAŁ V 

MASKI 

Gdy ciało nie wytrzymuje już udawania i zaczyna chorować


– Czy to zdrada, jeśli… kocham innego? – pyta Teresa, patrząc gdzieś za moje ramię.

 

Siedzi idealnie wyprostowana. Nogę ma założoną na nogę. Na kolanach elegancka torebka, której nie odstawia przez całą sesję.

Nie po to, by uciec, raczej jakby trzymała się czegoś, co jeszcze daje jej poczucie kontroli.

 

Jest piękna. Dojrzała. Zadbana.

Na szyi ma założoną kaszmirową apaszkę.

Pachnie drogimi perfumami i ma w sobie coś z lodowca – połysk i dystans.

To nasza pierwsza sesja.

 

– Mam zespół jelita drażliwego – mówi. – Od pięciu lat.

Było różnie, raz lepiej, raz gorzej. Ale teraz... teraz nie mogę już wychodzić z domu. Każdy dźwięk mojego brzucha budzi we mnie panikę. W głowie krąży tylko jedna myśl: gdzie jest najbliższa toaleta?

 

Była u specjalistów.

Przebadana od stóp do głów.

„To na tle nerwowym” – usłyszała.

 

Tylko że ona nie wie, co ją tak stresuje.

Przecież wszystko jest okey.

– Proszę pani, ja mam wszystko. Dom, firmę, dorosłe dzieci. Męża. A nawet… kogoś jeszcze.

Mówi o nim spokojnie.

 O mężczyźnie, który – jak twierdzi – jest miłością jej życia.

 O kimś, kto „przywrócił jej kobiecość”.

 O kimś, kto „sprawia, że znów czuje się ważna”.

 

– Przez niego zaczęłam znów marzyć – mówi. – O tym, żeby wyjechać, zacząć od nowa. Nie być tylko żoną i księgową we własnej firmie.

Ale kobietą.

Kimś… żywym.

 

– Wiem, co pani myśli – dodaje po chwili. – Że powinnam odejść, że skoro to prawdziwe uczucie, to trzeba się na nie zdecydować.

 

Nie mówię nic.

Jeszcze za wcześnie.

Słucham. I czuję, że to dopiero początek.

 

Bo jej historia nie zaczyna się od bólu brzucha.

Ani od romansu.

Zaczyna się o wiele wcześniej.

 

 

Kolejna sesja a Teresa odsłania się kawałek po kawałku.

Nie robi tego wprost.

Najpierw opowiada o dzieciach. O firmie. O dacie końcowej na inwestycję.

 

Dopiero potem pojawiają się drobne pęknięcia.

– W weekend znów byłam w łóżku. Z tym brzuchem… nic się nie da zrobić.

 

– Jak z mężem?

 – Normalnie. Jak zawsze. On nie pyta. Ja nie mówię.

 

– A kochanek?

– Pisaliśmy. Chciał się spotkać. Ale nie dałam rady. Nie miałam siły. I… nie chciało mi się.

– Nie wiem, ile jeszcze tak wytrzymam – mówi Teresa i delikatnie kładzie dłoń na podbrzuszu.


Jej głos nie drży.

Ciało – tak.

 Drobne drżenie dłoni. Mikroruch ust.

 

I ta nieustanna kontrola.

 

Widzę całą złożoność tej kobiety.

 

Bo jej ciało jest ściśnięte.

Bo jej oddech jest krótki.

Bo jej brzuch jest twardy.

A usta?… Usta mówią, to w co bardzo chce wierzyć.

 

Na kolejnej sesji Teresa siada już bez torebki na kolanach. Czasem nawet się uśmiecha. Ale tylko czasem.

W pewnym momencie mówi:

– Wiem, że kocham. Czuję to. Kiedy on mnie całuje, mam wrażenie, że istnieję. Że nie jestem tylko tłem do czyjegoś życia.


– A kiedy nie całuje? – pytam.

Cisza.

 

– Wtedy jestem tą samą kobietą, która siedzi przy kuchennym stole z kalendarzem w ręce i układa plan całej rodziny i firmy. Kto kiedy ma dentystę. Kiedy faktura. Kiedy spotkanie z klientem. Kiedy mąż będzie miał wolny dzień, żeby zabrać samochód do serwisu.

Bo przecież sam nie pamięta.

Jest architektem w ich rodzinnej firmie. Architektem zamkniętym w swoim gabinecie z kolejnym pomysłem, kartką i ołówkiem za uchem

 

Milczę.


Zaczyna mówić więcej.

I nagle – bez ostrzeżenia – pęka.

– Ja mam dość!

Dość planowania. Dość bycia silną. Dość bycia „ogarniaczką świata”.

Przez całe życie wszystko ogarniałam. Nawet kiedy rodziłam, to najpierw wysłałam maile do klienta, a potem pojechałam do szpitala.

Myśli pani, że ktoś mi za to podziękował?

 

W jej głosie pojawia się coś, co trudno uchwycić słowami – mieszanka gniewu i głębokiego żalu.

Nie płacze.

Jeszcze nie.


Ale wiem, że łzy już stoją w gardle.

– Kiedy się to zaczęło? – pytam cicho.

 

Zamyka oczy.

Wchodzi w trans

I wtedy czas się cofa.

 

Ma siedem lat.

Ojciec zaczyna odnosić sukcesy.

Matka zakłada sklep.

 Z dnia na dzień dom się zmienia – z szarego w marmurowy. Z ciasnego w przestronny.

Z żywego – w wymagający.

 

– Teresko, nie garb się.

 – Teresko, nie narzekaj, inne dzieci mogą ci zazdrościć.

 – Teresko, uśmiechnij się, masz piękne życie.

 

Balet trzy razy w tygodniu.

Lekcje gry na pianinie.

Angielski z korepetytorką.

 

Nie ma zabawy.

Nie ma placu zabaw.

Nie ma wędrówek po kałużach.

 

Tylko wdzięczność.

 

– Moja mama powtarzała, że skoro kiedyś nic nie mieliśmy, to teraz trzeba to szanować. A ja... ja byłam ich wizytówką. Ich sukcesem. Ich trofeum. Ułożoną, grzeczną dziewczynką z idealnie zapiętym guzikiem pod szyją.

 

– Czy ktoś Cię przytulał? – pytam.

Na chwilę się zatrzymuje, jakby nie rozumiała pytania.

 

– Chyba nie było na to czasu. Ale byłam kochana… tak myślę.

– Czy jesteś tego pewna?

 

I wtedy łamie się po raz pierwszy.

– Nie. Nie jestem.

Nigdy nie byłam kochana za to, że jestem.

Byłam kochana za to, za osiągnięcia.

Że jestem grzeczna.

Że nie robię problemów.

Że się uśmiecham.

 

Te słowa zabierają mnie w moją własną historię.



Walencja pachniała pomarańczami i rozczarowaniem.

To była ta dziwna mieszanka – gorzkie liście drzew, słodkawy wiatr znad morza i… coś jeszcze. Coś, czego wtedy nie potrafiłam nazwać. Może smutek. Może obcość. Może zdrada.

 

Miałam piętnaście lat i w sercu zbyt wiele, żeby unieść cokolwiek.

Nikt mnie nie zapytał, czy chcę tam jechać.

Z Polski uciekałam jak z pożaru – nie dlatego, że czekała przygoda, tylko dlatego, że wszystko wokół mnie płonęło.

Gwałt, o którym nie padło ani jedno słowo.

Ratunek, którego nie dostałam na policji.

Oprawcy mieszkający tuż obok.

Cień na ciele, który nie znikał nawet w hiszpańskim słońcu.

 

Ojciec miał być ratunkiem.

 

Ale kiedy przyjechałam – ratunek miał na imię Rosa.

I był w ciąży.

 

Rosa- brazylijska piękność,  miała czarne, lśniące włosy, namiętną kobiecą sylwetkę i spojrzenie, które mówiło więcej niż słowa: „Ja tu byłam pierwsza.”

Nigdy nie powiedziała tego wprost. Nie musiała.

Za każdym razem, gdy przechodziła obok, w powietrzu robiło się chłodniej.

 

Ojciec próbował balansować, ale z każdym dniem stawało się jasne, że w jego nowym świecie nie ma miejsca na córkę z przeszłości.

Na córkę z Polski.

Na córkę z bólem.

 

W domu było cicho.

Ciszej niż powinno być w mieszkaniu trojga ludzi.

Nie z powodu spokoju – ale dlatego, że każdy coś tłumił.

Rosa tłumiła zawód.

Była w ciąży, z brzuchem pełnym nowego życia, a obok – ja. Córka mężczyzny, który miał być jej ucieczką od wszystkiego.

Zakochała się w nim, kiedy jeszcze pracowała w barze.

On wydawał się inny niż ci, którzy klepali ją po biodrach.

Obiecał dom, stabilność, przyszłość.

Kilka miesięcy później – jakby od niechcenia – dorzucił: „mam nastoletnią córkę z Polski, która ma kłopoty i właśnie przylatuje do nas na rok”.

Nie zapytał.

Postawił ją przed faktem.

 

Ojciec udawał, że wszystko się da pogodzić.

Że Rosa się przyzwyczai.

Że ja się odnajdę.

Że on jakoś się rozdwoi.

 

Ale nic się nie dało.

Wiedziałam to od pierwszego dnia.

 

Rosa nie krzyczała.

Nie była otwarcie wroga.

Ale jej milczenie mówiło wszystko.

Byłam intruzem.

Niechcianym przypomnieniem, że ten „idealny początek” nie był tak idealny.

 

Nowa szkoła? 

Była piekłem.

Nie znała języka. Byłam „dziwna”. Byłam „obca”. Nie zapraszano mnie na imprezy. Śmiali się z mojego akcentu.

Z butów, które nie były „wystarczająco hiszpańskie”.

Z milczenia.

 

Ale ja też się śmiałam.

Zamieniałam cierpienie na bajki. – “Nie mogę iść na waszą imprezę, jadę do Madrytu. Tata ma znajomych w telewizji. Może pójdziemy na backstage.” Wymyślałam jakieś bzdury.

Kłamstwa przyklejały się do mnie jak puder.

Nie maskowały ran, ale pozwalały przetrwać dzień.

 

W domu uśmiech.

 Rosa starała się być miła – jak ktoś, kto z litości dokarmia psa pod drzwiami.

 

Ojciec oczekiwał wdzięczności.

 

I ciszy.

 

Nikt nie zapytał:

 „Jak się czujesz?”

 „Czy to boli?”

“Jak Ci minął dzień”

 „Czy ktoś cię skrzywdził?”

 

Więc udawałam.

Wdzięczność.

Zainteresowanie.

Obojętność.

 

Ale w środku – wrzało.


Ojciec chował się za obowiązkami.

„Muszę do pracy.”

„Nie teraz, córeczko.”

„Może jutro pogadamy.”

 

Więc przestałam pytać.

Przestałam się dopominać.

Przestałam być ciężarem.

Zaczęłam znikać.

 

Mój pokój… a raczej kąt – znajdował się w pomieszczeniu gospodarczym.

Między deską do prasowania a suszarką.

Bez zasłon. Bez prywatności.

Ale wmawiałam sobie, że to nic.

Są przecież dzieci w Afryce, które śpią na ziemi.

A ja miałam kołdrę.

Więc powinnam być wdzięczna.

 

Nauczyłam się mówić „gracias”.

Sprzątałam po sobie tak, żeby nikt nie miał okazji się przyczepić.

Zjadałam wszystko z talerza.

Ścierałam swój cień ze ścian.

 

Robiłam miejsce.

Dla Rosy.

Dla ojca.

Dla „nowego życia”.

 

Wracałam ze szkoły, wkładałam słuchawki.

Czasem nie leciała żadna muzyka – ale to był mój mur.

Mój komunikat: nie pytaj, nie patrz, nie rozmawiaj.

 

Potem szybka kolacja.

 Kilka słów grzeczności, wyuczone jak modlitwa.

I znów – do pokoju.

 

Tam mogłam się zwinąć w kłębek.

Kolana pod brodą, ramiona wokół brzucha.

Jakbym chciałam się cofnąć do środka.

Do siebie.

Do czasu przed.

 

Przed dotykiem, który odebrał mi dzieciństwo.

Przed uśmiechami, które trzeba było udawać.

Przed tym, jak stałam się dowodem na kłamstwa ojca.

 

Tam jeszcze byłam sobą.

Ale to „ja” było tak głęboko ukryte, że czasami nie wiedziałam, czy w ogóle jeszcze istnieję.

 

Ta historia wróciła po latach.

Nie jako wspomnienie.

Ale jako ból.

 

W wieku trzydziestu lat moje ciało zaczęło krzyczeć.

Nie łzami.

Nie histerią.

Ale wrzodami żołądka.

Najpierw dyskomfort.

Potem pieczenie, którego nie koił już żaden rumianek.

Aż przyszła diagnoza -Wrzody. Nadżerki. Metaplazja - stan przedrakowy.



Brzuch, który przez lata trawił zaciśnięty gniew, teraz zaczął trawić sam siebie.

Dostałam recepty.

Zalecenia.

Listę „zakazanych produktów”.

 

Ale żaden lekarz nie zapytał:

 „Co nosisz w sobie tak długo, że aż cię to zjada?”

Więc zapytałam siebie sama.

Poszłam na hipnoterapię.

 

Nie po to, żeby się „zrelaksować”. Nie po to, żeby „myśleć pozytywnie”.

Tylko po to, żeby zejść głębiej.

Pod powierzchnię.

Tam, gdzie świadomość nie ma już kontroli.

 

Zamknęłam oczy.

Wdech.

Wydech.

Cisza.

I wtedy… wróciła Walencja.

 

Ale zobaczyłam ją inaczej.

To, co przez lata nazywałam pustką – okazało się złością.

Ostrą. Rozżarzoną.

Żarem, który płonął w moich trzewiach.

Złość na ojca – że mnie nie ochronił. Że mnie nie widział.

Złość na Rosę – że patrzyła na mnie jak na obity mebel.

Złość na siebie – że dziękowałam za ochłapy.

 

Tam, w transie, po raz pierwszy nie byłam już grzeczną dziewczynką.

Nie byłam cicho.

Krzyczałam.

W sercu. W ciele. W każdej komórce, która przez lata nosiła maskę wdzięczności.

Krzyczałam do ojca, do Rosy, do tych dziewczyn z hiszpańskiej klasy.

 Do siebie samej.

„Dlaczego nikt mnie nie uratował?”

 „Dlaczego musiałam się tak bardzo starać, żeby być choć trochę przyjęta?”

 „Dlaczego tak długo udawałam?”

 

I nagle coś pękło.

Nie ja.

 

Pękła skorupa.

Skorupa milczenia.

Ta, która mówiła: „Nie wypada. Nie przesadzaj. Nie rób scen.”

 

Miałam szczęście doświadczyć złości która była ogniem. Świętym ogniem

Bo z tego ognia narodziła się prawda.

A z prawdy – uzdrowienie.

I wtedy… poczułam oddech.

Prawdziwy.

Wolny od bólu.

Głęboki.

 

Wróciłam do siebie.

Nie jako ofiara.

Nie jako dziewczynka z pokoju gospodarczego.

Ale jako kobieta, która nie musi już udawać, że wszystko gra.

Bo nie grało.

I właśnie dlatego miałam prawo czuć.

Dopiero kiedy to wypowiedziałam – naprawdę, z brzucha – ból zniknął.

 

Nie potrzebowałam więcej tabletek.

Potrzebowałam siebie prawdziwej.

Swojej złości.

Swojej prawdy.

Swojej odwagi, żeby powiedzieć: mam prawo czuć to wszystko, co tak długo próbowałam wyprzeć.

 

A potem...?

Była cisza.

 

Nie ta z Walencji.

Nie ta lodowata.

 

Cisza… która koi.

Cisza, w której można usłyszeć własne serce.

 

I ono już nie biło z lęku.

Tylko z życia.



Sesja zaczęła się jak zwykle – spokojnie.

Teresa usiadła prosto, ramiona lekko napięte, dłonie złożone na kolanach.

Oczy skupione. Głos opanowany.

 

Ale coś w niej… pulsowało.

– Dziś w nocy miałam sen – zaczęła.

 – Grałam na pianinie. Ręce mi się trzęsły. A w tle stała moja matka. Milcząca. Ale wiedziałam, że wszystko widzi.

 

Zawiesiła głos.

Zobaczyłam, jak jej żuchwa delikatnie się zaciska.

Cisza w gabinecie zgęstniała.

 

Wprowadziłam ją w trans.

Powoli.

Bez pośpiechu.

Z każdym oddechem schodziłyśmy niżej – pod powierzchnię, pod elegancję, pod wszystko, co przez całe życie trzymało ją w ryzach.

 

A potem…

Była już tam.

Mała dziewczynka. W białym body. Rajstopach, które zawsze swędziały.

Przed nią fortepian. Za nią – mama.

I głos.

 Chłodny. Cięty:

 – Źle. Jeszcze raz.


Nuta się rozjechała.

 Plecy się spięły.

 Palce zaczęły drżeć.

 

– Jeszcze raz!

Dziewczynka zagrała. Znowu z błędem.

I wtedy poczuła – nie dam rady.

Nie dzisiaj. Nie już.

Ale wiedziała, że musi.

Bo jak nie, to nie będzie miłości.

Bo jak nie, to nie będzie uśmiechu.

Bo jak nie, to będzie zawód, który matka wypowie nie słowami, ale wzrokiem.

 

I nagle…


 W gabinecie – już nie w dziecięcym pokoju – coś w Teresie eksplodowało.

 

– Kurwa! – krzyknęła.


Otworzyła oczy, ale nie wróciła do świadomości.

Wciąż była w transie, ale już nie dzieckiem.



Była kobietą, która po raz pierwszy w życiu nie chciała być grzeczna.

 

– Ja mam dość!

Dość ćwiczeń!

Dość sztywnych pleców!

Dość uśmiechów przy stole!

Dość tego pianina! Tego baletu! Tych pierdolonych czwórek, po których płakałam w łazience!

Dość udawania!

 

Podniosła się. Stała teraz na środku gabinetu.

 Z trudem oddychała. Ale nie przerywałam.

 

– Nikt nie widział, jak mnie to niszczyło! Jak od środka się dusiłam! Jak miałam ochotę uciec!

 Ale nie mogłam. Bo przecież miałam wszystko.

 Bo przecież „inni mają gorzej”.

 Bo przecież „powinnam być wdzięczna”.

 

Głos się załamał.

 

Ale nie ustał.

– Wie pani, ile razy udawałam, że boli mnie brzuch, żeby nie iść na lekcję gry?

 Wie pani, że kiedy miałam 12 lat, przysięgłam sobie, że już nigdy nikomu nie pokażę, że nie daję rady?

I dotrzymałam tej przysięgi.

Przez trzydzieści lat!

 

Aż do dziś.

 

Teraz płakała.

Prawdziwie. Nie neurotycznie. Nie po cichu.


Płakała z trzewi.

 

Ciało się trzęsło. Ramiona opadły. Kolana ugięły.

Usiadła na podłodze.

 I powiedziała:

 – Jestem taka wściekła.

I taka zmęczona.

 

I wtedy spojrzała na mnie jakby po raz pierwszy.

 Bez maski.

 Bez tej opanowanej twarzy kobiety sukcesu.

– To ja – szepnęła. – Ja taka jestem naprawdę.



Na następnej sesji powiedziała:

 – Moje jelito dziś nie bolało ani razu.

 

Pół roku później mamy sesję kończącą cały proces. Ostatnie spotkanie.

Teresa  nie przychodzi z torebką.

Nie ma też makijażu.

 

Zamiast tego – koc, termos z herbatą, książka.

– Rozstałam się z mężem – mówi spokojnie. – Nie dlatego, że jest złym człowiekiem. Ale dlatego, że mnie nie widzi.

 

– A kochanek?

 – To nie była miłość. To był bunt. Bunt bo nie dawałam rady być dłużej idealną.

 

– A firma?

 – Oddałam udziały. Chcę zobaczyć, kim jestem, kiedy nie planuję życia wszystkim dookoła.

 

I wtedy po raz pierwszy się uśmiecha.

 

Nie tym uprzejmym uśmiechem kobiety, która wszystko ogarnia.

Ale uśmiechem dziewczynki, która właśnie znalazła swoją drogę do domu.

 

Jelito przestaje boleć.

Bo kiedy zrzucasz maski, ciało może wreszcie odetchnąć.

I powiedzieć szeptem: 

Witaj. Wreszcie jesteś. Wreszcie jesteś prawdziwa


Gdy złość nie ma głosu, zaczyna mówić ciało

 

Z psychoterapeutycznego punktu widzenia złość to emocja graniczna.

 Jej pierwotną funkcją jest ochrona.

 Złość mówi: „coś przekracza moją granicę”.

 Złość to sygnał – że ktoś narusza nasz czas, nasze wartości, nasze „ja”.

Ale wiele z nas – szczególnie kobiet – od dziecka uczy się, że złościć się nie wypada.

 Że złość to brak wdzięczności.

 Że złość to „humor”, „foch”, „przesada”.

Złość zostaje więc wyparta – najpierw ze słów. Potem z twarzy. A w końcu z ciała.

Ale ciało nie zapomina.

 

 W koncepcji somatyzacji emocji  wiemy, że kiedy emocje nie zostają wyrażone ani przepracowane, układ nerwowy zaczyna działać tak, jakby zagrożenie wciąż trwało. To przeciążenie autonomicznego układu nerwowego wywołuje stały stan gotowości – napięcia, który z czasem przekłada się na konkretne objawy somatyczne.

 

Według neurobiologii traumy zatrzymana złość to zatrzymana reakcja walka/ucieczka. Energia, która nie została rozładowana, nie znika – ona zalega w ciele, w napiętych mięśniach, w układzie pokarmowym, w przeponie. W jelitach.

W terapii psychodynamicznej mówi się, że emocje stłumione nie giną – one się konwertują. Przekształcają w objawy. Często w bóle żołądka, wrzody, bóle głowy, kołatanie serca. Bo jeśli emocji nie można zwerbalizować, to organizm somatyzuje.

 

Zespół jelita drażliwego (IBS) to jeden z najczęstszych psychosomatycznych „nośników złości”. Jelita to układ nerwowy numer dwa – dosłownie. To właśnie w nich złość „zaciśnięta w gardle” znajduje swoją ostatnią drogę wyjścia – w skurczach, biegunkach, zaparciach, napięciu.

 

Zarówno w mojej historii, jak i w historii Teresy, złość była zamrożona.

Ukryta pod wdzięcznością.

Pod perfekcją.

Pod „wszystko jest dobrze, dam radę”.

 

Ale złość – kiedy nie może być ekspresją – staje się uciskiem.

Nie znika.

 

I dopiero kiedy w terapii pozwolimy jej wrócić – nie jako agresji, ale jako prawdy – wtedy ciało oddycha.

Jelita odpuszczają.

Brzuch przestaje boleć.

Znikają wrzody.

Metaplazja się cofa.

Ból znika, bo został usłyszany.

 

Złość nie jest twoim wrogiem.

To strażniczka Twoich granic.

 

Jeśli przez lata musiałaś ją uciszać – to nie dziw się, że teraz mówi mocniej.

Może już nie głosem…

Tylko skurczem, bólem, stanem zapalnym.

Ale nawet wtedy – można ją usłyszeć.

 

I wtedy możesz krzyczeć.

Bo nie musisz już udawać.